Ostatni dzien w Birmie- z Koreanczykiem- Calvinem Kleinem (jego przybrane angielskie imie) ruszylismy na wycieczke pociagiem.
Bilet kosztowal nas tylko dolara- a za to mielismy 3 godzinna podroz w kolo Yangon i troche dalej. Pociag to przygoda, to zycie prawdziwych ludzi i swietne przedstawienie dla zmeczonych ogladaniem przesytu zlota w swiatyniach, turystow.
Pociag powoli poruszal sie miedzy stacjami, do naszego wagonu wsiadali co chwile nowi pasazerowie, a my spokojnie, z laweczki wszystko to ogladalismy. Najzywsze byly cztery pierwsze stacje- mozna kupic owoce, lody, wode, dowiedziec sie o swojej przyszlosci, kupic zdjecie buddy itp.
na stacji numer cztery zwawi panowie zaczeli wrzucac przez okno wielkie torby roznego rodzaju salat, ktore w czasie drogi obierali i pakowali w paczuszki- wysiedli z juz gotowymi do sprzedania wiazankami.
Pozniej pociag troche opustoszal, ale rozmowa zajal nas kolejny pasazer, maly i chyba pod wplywem, dopytywal sie skad jestesmy. Jego angielszczyzne ciezko bylo zrozumiec, pewnie dlatego ze usta mial zajete zuciem betelu
Po trzech godzinach zatoczylismy kolo i wrocilismy do upalu miasta i pytan "wanna change money, change money"