Savi- jedna z opiekunek domu zaprosiła nas, aby spędzić z nią sobotę
„pojedziemy nad jezioro na piknik z rodzicami mojego męża”
Super, dziękujemy za zaproszenie, upewniamy się, że dostaniemy wolny dzień i zaraz po śniadaniu jedziemy tuk tukiem. Na naszym targu kupujemy wszystkie potrzebne warzywa, noodle, kawę i smażone banany. Niestety pani sprzedająca nam pao już ich nie smaży na targu- chyba jakiś problem ze sprzętem. Jestem na nią zła
Jedzie z nami również koleżanka Savi- nasza kucharka- zapowiada się smacznie!
Przejeżdżamy przez już obudzone Phnom Penh- jest ósma rano, więc życie tutaj już się toczy. Mostem przyjaźni japońsko- kambodżańskiej dostajemy się na drugą stronę rzeki i dalej na północ wzdłuż Mekongu. Czujemy wiatr we włosach, z wielkim uśmiechem czekamy na to, jak będzie wyglądał dzisiejszy dzień!
Po przeprawie promem przez rzekę i wypychaniu tuk tuka pod górę, docieramy do małej miejscowości. Jesteśmy ciepło przyjęci przez ‘teściową’, pan domu tylko nas pozdrawia- tak samo zresztą- zlożonymi dłońmi -wita się ze swoją przyszłą ,(czego dowiadujemy się później) synową.
Koleżanki Savi, które dołączyły do nas po drodze, szybko odnajdują się w kuchni, zaczynając przygotowywać potrawy. Sprawiają wrażenie, jakby były co najmniej u siebie, a wszystkie (łącznie z Savi) jesteśmy tu po raz pierwszy. Też więc długo nie czekam i łapię za nóż, żeby przygotować sos z tamaryndu.
Jesteśmy w wiosce, w której praktycznie w każdym domu przędzie się jedwabne szale. Duże maszyny ustawione są w cieniach domów, pod filarami. Bo charakterystyczny khmerski dom na prowincji jest drewniany, stoi na palach. Podłogi w nim są z bambusowych łodyg- nieszczelne sprawiają, że cały czas w pomieszczeniach jest cyrkulacja powietrza. Wieczorami na tych podłogach rozkłada się matę, nad nią rozwiesza moskitierę i twarde posłanie jest gotowe. Rano wszystko chowa się w kąt i sypialnia zamienia się jadalnie, pokój zabaw- zależnie od potrzeby.
Jednak Khmerowie większą część dnia spędzają w cieniu domu- ‘na parterze’ gdzie wystawione jest niewysokie drewniane łóżko- zależnie od pory służy ono do odpoczywania, siedzenia, spania lub jedzenia.
Oczywiście jest tam też kuchnia- taka opalana drewnem, jak w naszej wiosce, garaż, składownia sprzętów niepotrzebnych a często również obora. Kurczaki biegają więc w koło, a Mućka zagląda, co dziś zjemy na obiad. O, a będą przysmaki- kurczak, noodle, marynowana na słodko wieprzowina, ryba, świeże warzywa, przyprawy i sosy. Jasne- i ryż. Do tego mango z sosem chilli na deser.
Kończymy gotowanie- podajemy obiad, ale jedzą tylko mężczyźni- my pakujemy resztę do tuk tuka i jedziemy na plażę! Plaża nazywa się Koh Dach- to miejsce na zakolu rzeki- z ciepłym piaskiem i domkami na palach, ustawionych w wodzie. Wygląda świetnie! Wakacyjnie i ciepło!
Tam wynajmujemy ‘domek’- zacienioną platformę, gdzie rozkładamy wszystkie nasze smakołyki. Popołudnie spędzamy więc na jedzeniu, piciu, rozmowach i wylegiwaniu się w słońcu (wolontariuszki) i cieniu (Khmerzy), bo my chcemy być opalone, a oni unikają słońca. Jasna cera wydaje im się atrakcyjniejsza. Znowu podobnie jak w Meksyku.
Po takim błogim wypoczynku, wracamy do Phnom Penh, a Savi namawia nas na wieczór w klubie. Trudno jej odmówić widząc tą radość w oczach, mimo, że chęci mamy mało. Mój pomysł, żeby wcześniej pójść na masaż Savi realizuje jednym telefonem do koleżanki :) Za 4$ jestem ugniatana, naciągana i wyginana, przez ponad godzinę.
Teraz czas klub- na barce, rozświetlonej kolorowymi lampkami. Zabawa przypomina trochę wesele- jest muzyka na żywo, parkiet w kształcie koła, a gdy orkiestra przestaje grać nastaje cisza. Jak bawią się Khmerowie? Głównie przy swojej muzyce, tańcząc w parach lub tradycyjny taniec- tworząc jakby promienie(stąd parkiet w kształcie koła). My również tańczymy, wystając ponad wszystkich o głowę. Dużo tu starszych panów, sporo też dziewczyn (bo często dziewczyny do takich miejsc nie chodzą). Wszyscy wstają od stolików, gdy tylko pojawią się pierwsze tony piosenek i wspólnie się bawią, niektórzy już dość pijani. Wygląda to trochę jak potańcówka lub dancing.
Podobno jest jeszcze inne miejsce- tam z kolei puszczany jest tylko hiphop
Padnięte kończymy ten 90% kmerski dzień (10% dla lodów w stylu amerykańskim Swensens- które bardzo polecam, mimo, że rzadko wybieram się do takich miejsc), wracając do wioski o 1w nocy. A o 5tej trzeba wstawać… To był udany dzień!