Jestem niepocieszona. Dziś zdałam sobie sprawę jak wiele rzeczy, które chciałam tutaj zrobić już sobie odpuściłam. Niedługo minie już połowa mojego pobytu w sierocińcu, a ja czasami czuję, że robię za mało.
Od przyjazdu innych trzech wolontariuszek zmienił się też mój styl bycia w wiosce. Dziewczyny przyjechały do Azji na 3 miesiące, które głównie spędzą tutaj, dlatego każdego dnia starają się planować weekendowe wycieczki, wyjazdy itp. Do tego ciężko przystosować im się do tutejszego jedzenia, więc kupują za dolary produkty im znane i dogadzają sobie :)
Bardzo dobrze je rozumiem, pewnie też bym tak zrobiła, gdybym nie miała jeszcze dwóch miesięcy później, żeby jeździć, zwiedzać i poznawać. Mój plan na pobyt tutaj, wcielony od pierwszego dnia, gdy jeszcze mieszkałam tu sama był raczej inny- wypełnić sobie cały dzień, od 6 rano do 6 wieczorem zajęciami z dziećmi. Dać im coś więcej niż tylko paczkę cukierków na powitanie- mieć czas i nauczyć je tego, co potrafię. Do tego starać się korzystać z przyjemności, które dostarcza okolica- targ, rozmowy z ludźmi- a nie to, co znam z domu. Za czym czasami tęsknię, jasne, ale bez czego mogę żyć.
Każdego dnia zauważałam, że nie będzie to wszystko takie proste. Za każdym razem (i tak jest do dziś) gdy myślę, że już wszystko pójdzie według planu- coś mnie zaskakuje i wszystko trzeba zmieniać. Najgorszy jest chyba brak znajomości języka- bo tak jak na migi można pogadać grając i bawiąc się, są rzeczy, których nie da się zrobić bez wytłumaczenia. Jestem więc zależna od innych pracowników, którzy mogliby mi pomóc, ale często mówią tylko ‘tak, tak’ i jakby zapominają o sprawie. Wynika to często z kultury- Khmer nigdy nie przyzna, że czegoś nie wie, lub nie rozumie. Zawsze odpowie twierdząco, a potem zapomni, o co chodziło. Jest to strasznie frustrujące, bo nie wiem, jak się zachować i jak załatwić to, co chciałam. Najłatwiej też dać sobie spokój. I właśnie dziś zastanawiam się, czy nie dałam sobie spokoju z niektórymi rzeczami, czy za szybko i za łatwo nie odpuściłam.
Prosiłam o to, żeby w każdej klasie były kosze na śmieci- (teraz najczęściej wszystko ląduje na podłodze) ‘świetny pomysł’ usłyszałam jeszcze przed świętami. Do dziś koszy nie ma…
Chciałam z chłopakami robić fajniejsze i większe latawce ‘jasne, dostaniesz młotek i narzędzia’ i nie dostałam. I tak dalej i dalej.
Trudna to dla nas bariera, nie jestem w stanie być niezależna , a niestety zanim doczekam się pomocy, to chyba odpuszczam. Mam więc cały laptop zdjęć, pomysłów, prezentacji (znalazłam prostą, bo obrazkową formę komunikacji z dziećmi), które chyba nigdy nie zostaną zrealizowane.
I to mnie wkurza.
Jest tutaj jedna osoba, która powinna być przykładem dla wszystkich pracowników wioski. Jest to nauczyciel angielskiego. Teacher Maj mieszka tutaj ze swoją rodziną, jego żona jest opiekunką jednego z domów, a dzieci chodzą z naszymi dzieciakami do szkoły i funkcjonują tutaj, tak jak wszystkie. Teacher Maj zaczął pracę trzy lata temu. Wtedy większość dzieci nie potrafiła nawet pisać albo czytać po khmersku z co dopiero po angielsku. Mozolnie powtarzał z nimi alfabet, uczył pisać i czytać. Większość dzieci nie chciała przychodzić na lekcje, wolały wspinać się po drzewach, albo gdzieś się schować. W końcu, nikt wcześniej nie wymagał od nich codziennej nauki w szkole i wcale nie chciały tego zmieniać. Teacher Maj musiał więc przed każdą lekcją przejść się po całej wiosce i przyprowadzić dzieci za rękę na swoje lekcje. Efekt jest taki, że teraz wszystkie potrafią pisać i literować. Są już trzy poziomy zaawansowania lekcji angielskiego i chociaż dużo z nich jeszcze nie potrafi wiele powiedzieć, to jednak prowadzą już swoje zeszyty, dbają o książki i nie wyrzucają ich do rzeki, jak to miało miejsce jeszcze jakiś czas temu.
I wciąż przychodzi do pracy z radością i poczuciem, że musi robić, to co robi. Podziwiam go.
A co do rzeczy frustrujących- są tu dwie wypełnione po brzegi szafki pięknych książek. Jedna z nich jest od mojego przyjazdu zatrzaśnięta. W efekcie dzieci nie mogą czytać książek, tylko oglądać przez szybę. Wprowadziłam system ich wypożyczania, ale zabroniono mi tego robić, bo niby dzieci je niszczą. To samo jest z piłkami, zabawkami itp…
Jasne, mogłabym nudzić się przez pół dnia, siedzieć w słońcu na balkonie, ale chcę mięć poczucie, że gdy stąd wyjadę, będę wiedziała, ze zrobiłam dla dzieci dużo. Tyle ile mogłam. Czasami mi trudno…
Dziś tak trochę od serca. Nie myślcie, że się poddam, po prostu chciałabym więcej. A najlepsza nagroda, to dla mnie szczery uśmiech, więc motywację mam wielką!