Interesującą wycieczkę dziś miałam.
Jest sezon rybny i ryby są bardzo tanie. Dlatego rano dowiedziałam się, że kilka osób jedzie na targ nad rzekę. Targ rybny, ja to muszę zobaczyć!
Poprosiłam dziewczyny, żeby przejęły moją lekcję angielskiego i też pojechałam!
Pierwsze miejsce, w którym się zatrzymujemy- na brzegu mały ruch i mało ryb, ale będziemy płynęli w samo serce akcji- czyli na łódkę (a raczej ich zbiorowisko) na rzece- tam właśnie wyciągają sieci. Łódka mało przystosowana do przewozu ludzi- raczej ryb dlatego nie wiadomo, jak na niej podróżować, stać- nie, bo chwieje mocno i łatwo by można wpaść do wody. Siedzieć, nie, bo wszystko śliskie i rybne i takie jakieś nie do siadania. Kucamy więc, będzie bezpieczniej.
Dopływamy, ale na razie cisza- musimy poczekać, za chwilę będą wyciągali sieci. Przerwę jedni wykorzystują na drzemkę w hamaku, inni na zjedzenie śniadania (ryż i smażona ryba- chyba nikogo to nie dziwi). Kurcze, to jest miejsce, w jakim chciałam być. Tu nie ma turystów podpływających zobaczyć, jaka ‘naprawdę jest Kambodża’. Chyba dlatego tak komfortowo czuję się z aparatem, grzecznie pytając wcześniej, czy mogę zrobić zdjęcie (niestety usłyszałam kilka nie). Nawet nie czuję, że ktoś zwraca na mnie uwagę i to jest najmilsze. Za dużo tu pracy. Wszędzie tylko wiklinowe kosze czekające na wypełnienie ich rybami.
Pierwsza sieć rozładowana zostaje do małej łódki- nasze kucharki idą wybierać sobie ryby.
Druga i trzecia sieć też jest wyładowana do tej samej łódki, która już zaczyna się mocno zanurzać. Ojojoj, czwarta i ostatnia też się mieści, a my mamy już ryb co nie miara. 80kilo po zważeniu. Od pani dostajemy 7 kilo za darmo, dla dzieci, za co jedna z naszych pracownic dziękuje spontanicznym uściskiem- gestem raczej niespotykanym względem obcych osób w Kambodży.
Z ciężkimi zakupami wracamy i jedziemy w jeszcze jedno miejsce, gdzie cumują łodzie rybackie. O, tutaj ruch jest znacznie większy a zapach równie intensywny. Kurcze, jak tu śmierdzi!
Małe ryby są od razu na miejscu przerabiane na prohoc- strasznie śmierdzącą, słoną pastę rybną nazywaną przez Khmerów serem, choć nie ma nic z serem (w naszym znaczeniu) wspólnego.
Głowy są suszone i przerabiane na karmę dla zwierząt. Ale to suszenie ma miejsce tu- na ziemi, pod oknami domów, gdzie mieszkają, przy ich kuchniach i sklepikach. Tak, wydziela się tu specyficzny zapach, którym przesiąknęlismy na tyle, że zmiana ciuchów, to było pierwsze, co zrobiłam po powrocie.