Wczoraj w nocy przyjechała do nas dziewczyna z Niemiec. Też na trzy miesiące wolontariatu.
Obudzona gongiem o 6 rano zagubiona znalazła mnie, żeby się dowiedzieć, co ma ze sobą zrobić. Zabrałam ją do kuchni, prosząc (po khmersku!) o miskę ryżu dla spóźnialskiej. Ją tylko uprzedziłam,, że może nie do końca smakować jej dzisiejsze jedzenie (standardowo- ryż i słona rybka), ale jak to określiła, nie było najgorsze.
Na lekcji nikt się nie pojawił, bo jak zwykle jakieś zmiany nastąpiły, więc zabrałam nową koleżankę na targ.
O, i tu mogłabym pisać i pisać. Bo targ jak wiadomo, to w krajach azjatyckich miejsce równie ważne turystycznie, jak świątynia, czy muzeum. Ale mój targ jest inny. On jest odzwierciedleniem życia całej wioski, prawdziwym, nie tworzonym na pokaz. Targ żyje tak, jak mieszkańcy. Gdy tylko słońce wbije się poprzez worki po ryżu, szyte razem, by tworzyły dach, zaczyna się robić gwarno, ciepło i tłocznie.
Świeże ryby wystawiane są w metalowych miskach tak wprost pod nogami przechodniów. Biedne wiedzą dobrze, że ryba to ulubione danie Kmerów, wiec za długo w tych miskach nie popływają.
A obok długowąsych sumów są też małe, są mniejsze, są i ośmiornice, i krewetki (choć tych mniej- bo przecież mieszkam w małej miejscowości)
Są oczywiście stragany z kolorowymi owocami, z kolczastymi owocami, a co najważniejsze z pysznymi owocami i warzywami , które w większości są dla mnie dużą zagadką, bo ich po prostu nie znam. Ale, po to właśnie wkradłam się w kuchenne zakamarki naszego ośrodka, żeby wkrótce wiedzieć już wszystko.
W centrum targu jest miejsce na kącik gastronomiczny, który zmienia podawane potrawy zależnie od pory dnia (bo ten targ żyje), za stoiskami z jedzeniem są jeszcze krawcowe, lumpeksy, sklepy z kosmetykami i telefonami.
Nad wszystkim jednak górują stoiska mięsne.
Panie leniwie rozsiadają się na taboretach, rozkładając wkoło siebie mięsiwa, przecierają nie zawsze dobrze wytarowaną wagę i uzbrajają się w piórka na patyku- idealne do odpędzania much. Te panie z mięsnego, to często baby, jakich mało w Kambodży- dobrze zbudowane z powagą na twarzy. Od razu widać, ze ten towar, to nie jakaś tam szprotka, tylko drogie mięsa. Takie z nich baby, że jeszcze nie odważyłam się prosić o zdjęcie. Ale codziennymi uśmiechami przy mijaniu ich stoisk, pracuję nad tym!
Niedaleko targu jest szkoła, a przed nią o poranku pan z pączkami- dzisiaj mnie zaskoczył, pączki w kształcie jaszczurki to coś, czego jeszcze nie widziałam! Z nim też się lubimy, (też, bo mam już tu kilka ulubionych stoisk) za 500rieli (0.12 dol) serwuje mi idealną porcję tłuszczu. Koleżanka też się skusiła, choć innych potraw już nie chciała testować. Widać, że to dla niej dużo wrażeń jak na jeden dzień. Droga- bez asfaltu, kozy pasące się na śmietniku wewnątrz targu, wreszcie te wszystkie mięsa sprzedawane bez lodówki. Mnie też jakiś czas temu bardzo by to dziwiło. A dziś chłonę takie miejsca wszystkimi zmysłami, odnajdując tu jakąś część siebie. I tak mi z tym dobrze. Poranny targ jest najfajniejszy, bo cały wtedy ożywa. A klienci tak pochłonięci są zakupami, że ja nie jestem wtedy atrakcją- i tak mi lepiej.
Popołudniu za to, gdy część sklepów się zamyka na obiadową przerwę, można przyjść na kawę- panowie oglądają tu telewizję i z nieśmiałością, i komentarzami, których treści mogę się tylko domyślać, po dżentelmeńsku, podsuwają krzesełko, żeby usiąść. Niewiele kobiet przychodzi na kawę. Ale o tym, opowiem Wam kiedyś, przy okazji opisywania zwyczajów. Poznaję je wciąż, więc proszę, poczekajcie.
A po powrocie przygotowywaliśmy klasę na malowanie
I tylko koleżanki mi szkoda, bo jak na złość dziś na obiad było to samo, co gdy ja jadłam tu pierwszego dnia. Najmniej smaczne z możliwych danie- pasta ze słonej ryby, cebuli i przypraw. Nie zjadła, poddała się szybko! A to ulubione danie Khmerów, aż ryżu zabrakło! Jak jej dziś o wszystkim opowiadałam, zdałam sobie sprawę jak wiele przez ostatni miesiąc zmieniło się u mnie. Mam dużo szczęścia!