Taka błahostka, kino. Ale jakaż to była wyprawa!
Śniadanie, jak zwykle o 6 rano, nie zwykle jednak wszyscy byli punktualnie, rozstawiali stoły, czekali w kolejce po swoją miskę ryżu. A to czekanie ciągnęło się i ciągnęło… Mimo, że ryż, że rybki solone zostały pochłonięte wręcz, nie przyspieszyło to wyjazdu. Taka ogólna radość, ekscytacja udzielała się każdemu i okazywana była w przeróżny sposób. Od podstawiania nogi, ciągnięcia za włosy do przytulania i wykrzykiwania- teacher, cinema!
I tylko pięć par smutnych oczu się temu przyglądało- chłopaki uciekli w tym tygodniu ze szkoły, wiec za karę musieli zostać i tylko zazdrościć. Choć smutek ukrywali pod sztucznym uśmiechem, w rodzaju ‘i tak wcale nie chcę jechać do kina’ i zapewnieniom, że ‘nie jestem smutny’ to jakoś trudno w to uwierzyć. Wystarczyło na nich popatrzeć, gdy z daleka przyglądali się przygotowaniom do wyjazdu.
Wyjazd- planowany na godzinę 8 rano (w kinie mieliśmy być o 9) oczywiście się opóźniał. I to nie za sprawą dzieciaków- te stawiły się jeszcze na długo przed czasem, ale za sprawą pana kierowcy, który o 8 stwierdził, ze warto by było zatankować. No przecież, wiedział o wyjeździe od kilku dni, ale widać nie lubi planować. I choć niby takie zachowania już mnie nie dziwią, to jednak wciąż jeszcze denerwują…
Więc jedziemy, w autobusie, po 4 osoby na miejscu dla dwóch, ale przecież nie to jest ważne. Większość pasażerów jest małej wagi, i pewnie jeszcze kilka osób mogłoby się z nami zabrać. Dziewczyny, uczesane, wymalowane jedną i tą samą szminką pożyczoną od jednej z mam. Chłopaki w czystych koszulach i zmienionych fryzurach, z dodatkiem żelu, gdzieś skrzętnie ukrywanego na taką okazję. Ja też uległam i nawet mam maskarę na oku ;)
Spóźnieni, o ponad 30 minut, wchodzimy schodami na 4 piętro. Co tam czwarte piętro! Mamy tyle siły, że i Pałac Kultury byłby nasz w rekordowym tempie! Po odliczeniu każdy dostaje colę, porcję popcornu i zasiadamy w wielkich i wygodnych fotelach. Film- Alvin i Wiewiórki zostaje dwa razy przerwany- brak prądu, ale trwa to tylko chwilkę.
Fajnie było, kolorowo, inaczej, a do tego w dużym mieście. Co prawda oglądanym tylko z autobusu, ale ponieważ jest czas świąteczny i wszędzie pełno dekoracji- było czym się zachwycać nawet z okna.
Wracamy już w wielkiej ciszy. Gdzie tylko jest miejsce każdy przykłada głowę i zasypia. Ja siedzę półdupkiem na oparciu fotela, a na kolanach trzymam czterolatkę. I tak przez chwilę, w tej ciszy, z małą osóbką, która tak bezpiecznie czuje się przytulona, wydaje mi się, że dobrze, że tu jestem. Nie zastąpię im mamy, ale może chociaż dam trochę ciepła, zwykłego ludzkiego dotyku, który sprawia, że czujemy się bezpieczniejsi i kochani.
Pewnie się zastanawiacie, jak zareagowali na nasz powrót ci biedni skarceni chłopcy?
Przeskoczyli przez płot i poszli na łąkę puszczać latawce
Ot, taki dzień z życia w sierocińcu