Do Kep przyjechałam w piątkowe popołudnie. Pierwsze wrażenie? Ciiiiiiiiisza
Niemożliwym chyba jest, żeby tak wyglądało miejsce, które widnieje w każdym z przewodników.
Piewszy wieczór spędziłam wiec na jedynej dostępnej atrakcji, czyli jedzeniu! Wzdłuż wybrzeża, na ‘krabowym targu’ jest kilka knajpek polecających seafood. Specjalność, jak pewnie się domyślacie, to krab, w sosie z zielonego pieprzu z Kampot. Naprawdę warto pomęczyć się i spróbować! Mi walka z krabem, przerywana dla robienia zdjęć zachodu słońca, zajęła prawie godzinę, ale że niewiele więcej Kep miał mi do zaoferowania tego wieczoru, był to mile spędzony czas. Pusta restauracja, krab, zachód słońca i ja
Kep jest dla romantyków i poetów. Ci, którzy spodziewają się tu atrakcji, jak na każdej plaży, na pewno ich nie odnajdą.
Niektórzy przyjeżdżając do Kep szybko uciekają na Rabbit Island, ja jednak znalazłam swój sposób na tą mieścinkę, wypożyczając rower. Zwiedziłam ‘park krajobrazowy’ na wzgórzu (warto się wspiąć dla pięknych widoków na zatokę) i pojeździłam wzdłuż głównej i kilku mniejszych ulic, aby zrobić zdjęcia ruinom domów. Kep za czasów francuskich było ekskluzywnym miejscem wypoczynku, za czasów Pol Pota zupełnie o nim zapomniano. Teraz pełno jest tu ruin willi, każdy kawałek zarośniętej działki otoczony jest wielkim płotem. Robi to duże wrażenie i dziwnie łączy się z całą tą ciszą miasteczka.
Nie napisałam wierszy, a jednak miło spędziłam ten dzień.