Znowu uciekłam na chwilę do cywilizacji, a to dlatego, że w niedzielę zostałam zaproszona na medytacje.
Medytacje, czyli koncentracja nad własnym ciałem i skupienie na tym, co w danej chwili odbieramy zmysłami. Medytacja trwa półtorej godziny, każdy może wtedy wejść, usiąść i wyciszyć się. Brzmi to prosto i logicznie, ale prawda jest taka, że trudno oderwać myśli i zupełnie się wyłączyć. Do tego pozycja ‘po turecku’ jest średnio wygodna na tak długie siedzenie.
Medytacja zaczynała się o 8.30 rano w Wat Lanka. W nawyk już weszło mi wczesne wstawanie, więc na piechotę przeszłam się ulicami porannego Phnom Penh, w poszukiwaniu czegoś dobrego na śniadanie. Stanęło na smażonym ryżu, w jednej z bocznych uliczek. To był bardzo dobry wybór, choć chyba wbrew zasadzie, bo powinnam była nic przed medytacją nie jeść….
Snują c się tak o poranku doświadczyłam też innego Phnom Penh- trochę wciąż zaspanego, zachmurzonego. Motocykle dopiero się rozgrzewały, sklepy dopiero (co niektóre) otwierały. Najbardziej aktywni byli ochroniarze, którzy po całej nocy pracy, też jedli już ryżowe śniadanie i pili słodką kawę na pobudkę.
Medytacja to ciekawe doświadczenie i dobry moment na chwilę zastanowienia
Po medytacji, przeszliśmy do innego pomieszczenia, gdzie przygotowywaliśmy jedzenie dla mnichów. Aby móc to zrobić, trzeba się wcześniej zapowiedzieć i dostać pozwolenie. Yi, która zaproponowała mi udział w tym wydarzeniu, takie pozwolenie otrzymała już kilka tygodni temu.
W tym wypadku, ta ofiara (czy te dary) była przeznaczona za zmarłego 3 lata temu członka rodziny. Wierzy się, że to, co będzie ofiarowane, przekazane zostanie tej osobie.
Przygotować musieliśmy jedzenie, tzn. rozłożyć wszystko na stołach, obrać owoce itp. Potem przyszli mnisi, zasiedli na ziemi przy niskich stolikach. Wszyscy czekali na „szefa mnichów”, który siedział przy zupełnie osobnym stoliku, aby odprawił rytuał i zaczął jeść. Podczas, gdy mnisi jedli, my nie mogliśmy jeść z nimi. Dopiero, gdy skończyli, my mogliśmy zacząć. W międzyczasie panowała bardzo miła i luźna atmosfera. Nie odczuwałam żadnej sztywnej hierarchii, choć może to brzmieć przekornie- nie odczuwałam, a jednak musiałam czekać, aż pozwoli mi się zjeść, to na co mnisi nie mają już ochoty.
A potem, gdy już sprzątano- wszystko, co zostało, było wyrzucone do śmieci… Tak- do śmieci! Nie mogłam uwierzyć temu, co widziałam. Wszystko się we mnie kotłowało, gdy jednym machnięciem każdy półmisek był spychany do kosza na śmieci. Nie komentowałam wcześniej najnowszych modeli Iphonów każdego z mnichów, ani tego, z jakiej zastawy jedli ryż. Ale w tym momencie myślałam, że wybuchnę. I tak znowu zdałam sobie sprawę, że świata nie zmienię. To rozczarowanie względem wszystkiego, ciężko mi nawet zebrać w słowa… I tak, z dużym niesmakiem względem osób, które wydawały się przykładem do naśladowania, opuściłam Wat Lanka.
Jak to w zwyczaju zwiedziłam całe miasto na piechotę, snując się tam i z powrotem, odwiedzając księgarnie, stragany i targi. Spotkałam się równiej ż Krzysztofem- geoblogerem, który obecnie zostaje na trochę w Phnom Penh. Dzięki za miły wieczór i przepraszam za zamęczanie tematami kulinarnymi.
A w poniedziałek rano byłam już ‘u siebie’. Dzieci czekały na moją lekcję alfabetu, a zanim zdążyłam wyjść z auta, to już słyszałam „teacher- ABC!”
Weekendowe wypady są fajne, ale powroty jeszcze fajniejsze. Nawet ryż już tak dawno mi nie smakował!