Do kambodzy jadę pociągiem. Podróz raczej złożona, zaczyna sie rano o 5.55 na dworcu. Warto bylo wstać wcześnie, chociażby dla widoku wschodzącego słońca nad budynkami Bangkoku. Wzdłuż torów ciągną się mizerne konstrukcje domków, zacienione chyba cały dzień przez duże wieżowce w pobliżu. Widok przykry, lecz prawdziwy. Tak też żyją ludzie.
W pociągu wszyscy usmiechnięci, dzieciaki obserwują mnie wielkimi oczami, starszy Pan koniecznie chce pogadac, nie wiem o czym, pokazuję mu mapę, dokąd jadę, usmiecha się, ja też, ot, taka rozmowa.
Dojeżdzamy do koncowej stacji. Namawiam dwóch lekko zdezorientowanych Amerykanów na wspólną podroz tuktukiem do granicy. A tam się zaczyna... oczywiscie wysadzaja nas 100m wczesniej na 'niby granicy', gdzie mozesz kupic wize (wszystko blef, wize kupujesz, ale znacznie drozej), wiec w upale powoli sie przemieszczamy. Granica jest szeroooka i dość latwo mozna sobie po niej pochodzic tam, spowrotem, w lewo, w prawo... no ale, przechodzę, darmowy autobus zabiera kilka osób na dworzec (historie o dworcu z tektury nie są prawdziwe, przynajmniej w moim przypadku), a tam taksówką jedziemy do Siem Reap!